Przygody na japońskim zadupiu część III (zimowa hibernacja)

By | kwietnia 15, 2020 Leave a Comment
Na wstępie muszę zaznaczyć, że pisanie tego posta zajęło mi dwa długie miesiące. Bo tak. Zaczęłam pisać w lutym, gdy zima była w pełnym rozkwicie i ani się obejrzałam a mamy już połowę kwietnia i pierwsze nieśmiałe oznaki nadchodzącej wiosny. W międzyczasie wiele się zmieniło - po świecie zaczął panoszyć się koronawirus i psuć szyki wszystkim, którzy gdzieś coś mieli już zaplanowane. Na szczęście mi z planowaniem nigdy nie było po drodze, tak więc jak żyłam sobie na tym zadupiu z dnia na dzień tak niewiele się zmieniło.


Tak więc opowiem Wam dzisiaj trochę o zimie na Hokkaido. 

Gdy na Hokkaido zaczęła się zima i pojawiły się pierwsze opady śniegu to im bardziej temperatura spadała poniżej zera, tym bardziej zaczęłam zapadać w sen zimowy. Jak niedźwiedź. Od niedźwiedzia różni mnie jedynie to, że żeby żyć muszę zarabiać - co niekoniecznie mnie satysfakcjonuje biorąc pod uwagę, że owa czynność wiąże się z wychodzeniem spod ciepłej kołderki na kilkunasto-minusowy mróz. Dodatkowo o nieludzkiej porze jaką jest jedenasta czterdzieści rano.  Tak, rano. Na moim zegarku życia wszystkie cyferki przed dwunastą w południe są niemalże środkiem nocy. Kto przez ostatnie lata nie pracował na nocnych zmianach niech pierwszy rzuci kamieniem!


No, ale wróćmy do śniegu, który podczas pisania tego posta zdążył już odejść w zapomnienie na najbliższe kilka miesięcy.  Na swoją pierwszą zimę na Hokkaido czekałam z podekscytowaniem. Jednak mój entuzjazm został bardzo szybko ostudzony przez odczuwalną temperaturę minus dwudziestu stopni. Starałam się jednak nie poddawać (no one can stop me) i dzielnie stawiłam czoła dwóm największym miastom na wyspie. Otóż zwiedziłam Sapporo - w listopadzie i Hakodate - w grudniu. A przynajmniej starałam się, bo w obu przypadkach natrafiłam na - a jakże by inaczej - zamieć śnieżną. No i powiem wam, Moi Drodzy, że to bardzo niewygodne jest takie podróżowanie, gdy śnieg dostaje ci się do takich miejsc, do których według praw fizyki dostawać się nie powinien. Świat staje się biały i puchaty a ty, zamiast podziwiać wszystko naokoło, jedyne o czym myślisz to o przetrwaniu na oblodzonej drodze w podróży między punktem A a punktem B. I tutaj nie żartuję. Na palcach jednej ręki mogę wyliczyć ile razy widziałam rozsypywany piasek na chodnikach. Rzekomy piasek, owszem, istnieje. Z reguły przy przejściach dla pieszych stoją plastikowe pudła przypominające duże kosze na śmieci z informacją, że wewnątrz jest piasek i jak kto sobie chce to może sobie pod nogi posypać, a jakże. Z tym, że prawie nikt tego nie robi, a powód tego jest banalnie prosty - non stop pada. Z doświadczenia wiem, że w ciągu kilku godzin jest w stanie napadać do trzydziestu centymetrów śniegu. Ale to też nie tak, że podczas zimy są tu wiecznie minusowe temperatury. Zdarza się jeden-dwa stopnie na plusie i jest wtedy tak ciepło, że nawet nie czuje się potrzeby wychodzenia z domu kompletnie ubranym. Uwierzcie mi, że gdy przyzwyczaisz się do  minus dwudziestu stopni a potem nagle termometr pokazuje ci plus jeden to twoje ciało czuje się niemal tak jak na wakacjach w ciepłych krajach.


Śnieg na Hokkaido jest WYJĄTKOWY - gruby, lekki, puszysty i ogólnie fuwa-fuwa. Płatki - grube i widoczne gołym okiem - leniwie spadają w pionie w taki sposób, że można stanąć i pisać na ich cześć poematy. Jest to jedno z tych niezwykłych zjawisk atmosferycznych, które nie często widuje się w Europie. Śnieg tutaj nie pada, on prószy z niemal arystokratycznym wdziękiem. Mróz jest wszech obecnie odczuwalny, jednakże wiatru prawie nie ma. Niebo jest pogodne zarówno w dzień jak i w nocy. W swoim życiu jeszcze nie widziałam miejsca, w którym gwiazdy nocą lśniłyby tak pięknie jak tutaj. Zima na Hokkaido to idealny czas do oglądania nocnego nieba. Dzień z kolei był dla mnie bardzo męczący. Okazało się, że moje oczy są wyjątkowo wrażliwe na biel tutejszego śniegu - szczególnie w słoneczny dzień nie ruszałam się z mieszkania bez okularów przeciwsłonecznych. Śnieg raził mnie w oczy tak mocno, że zaczynałam łzawić a łzawienie przy minusowych temperaturach kończyło się podrażnieniem okolic oczu. Poważnie, zdarzyło mi się, że zamarzły mi łzy i zapewniam - nie jest to przyjemne uczucie. Nie polecam. Jako, że byłam jedyną osobą na tym moim zadupiu, która w zimie nosiła okulary, dostarczałam wiele radości współpracownikom i mieszkańcom miasteczka, gdy widzieli jak w środku dnia wychodziłam z mieszkania. Nie przejmowałam się za bardzo rolą miejskiego klauna - odpowiadało mi to znacznie bardziej niż zapalenie spojówek.


Mało doświadczyłam zimy w centrum wyspy, więc niewiele mogę o niej powiedzieć poza tym, że z pewnością różni się diametralnie od zimy na wybrzeżu. W Sapporo, które jest oddalone ode mnie trochę ponad godzinę drogi, temperatura jest znacznie niższa i występują duże opady śniegu - pada on niemal nieustannie. Na drogach robi się niebezpiecznie i ślisko w rezultacie czego często osoby, które dojeżdżają do pracy z Sapporo do pobliskich miejscowości własnymi samochodami rezygnują z pracy na okres zimowy lub przesiadają się na pociągi. Akurat w miejscu w którym mieszkam zima jest - jak na standardy wyspy - niezwykle łagodna. Przez dziewięćdziesiąt procent czasu pogoda jawiła się słoneczna pomimo utrzymujących się mrozów. Opadów śniegu, w porównaniu do pobliskich miejscowości, było niewiele, chociaż jak już napadało to konkretnie - po kolana.



Podczas tej zimy zdarzyło się, że jakieś cztery, może pięć razy padał deszcz. A deszcz w połączeniu ze śniegiem i mrozem nie zapowiada nic dobrego. Ten drugi niemal natychmiast topnieje, robią się kałuże, które przez noc zamarzają i droga do przebycia pieszo z domu do pracy to istna szkoła przetrwania. Najbardziej nieprzyjemnie robi się gdy dzień po deszczu, tego samego dnia, zaczyna prószyć śnieg. Wychodzisz z pracy po ośmiu godzinach wpadasz w kiludziesięcio-centymetrową zaspę i zaraz potem zaskoczona zbierasz się z ziemi. Dobra nauka na przyszłość - to, że lód przykrył śnieg wcale nie oznacza, że tego lodu tam nie ma.

I o gorących źródłach słów kilka znajdziecie poniżej.

Ja tak sobie "narzekam", ale w rzeczywistości jest jeden największy i niepodważalnie wspaniały plus zimy na Hokkaido. Onseny, czyli gorące źródła, i rotenburo - gorące źródła na świeżym powietrzu pod gołym niebem. I wyobraź sobie teraz, że po pracy leżysz nago po brodę zanurzony w ponad czterdziestostopniowej gorącej wodzie na świeżym powietrzu gdzie dookoła panują minusowe temperatury, płatki śniegu leniwie spadają ci na włosy a w oddali widzisz i słyszysz morskie fale. Ta przyjemność zakrawa o przestępstwo. A jest na wyciągnięcie ręki.


Oczywiście ja, jako iż jestem niewątpliwie człowiekiem poukładanym wewnętrznie i ogarniającym rzeczywistość w sposób dość niebanalny (z reguły od dupy strony), nie ogarnęłam że wstęp do hotelowych gorących źródeł mam za darmo, dopóki szef niemal siłą nie zaprowadził mnie pod tamtejszą recepcję. Przez kilka następnych dni cisnęli ze mnie bekę w biurze jako, że wylazło ze mnie typowe polskie podejrzenie, że no halo, ale coś to wszystko zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe i zadałam jedyne rozsądne pytanie jakie przyszło mi wtedy do głowy, czyli "ale czy za to aby na pewno nie muszę płacić?". No ja tam nie wiem, w umowie o pracę nic na ten temat nie było. Ostatecznie okazało się, że mogę korzystać z hotelowego onsenu rotenburo zawsze wtedy gdy mam wolne. Za darmo. I jak zaczęłam korzystać z tego przywileju zimą tak korzystam do tej pory. Regularnie dwa razy w tygodniu.

Do japońskich gorących źródeł wchodzi się nago. Do wody nie można wejść nawet w ręczniku - bo w zasadzie po co? Wydaje mi się, że strój kąpielowy sprawdzi się jedynie w łaźniach koedukacyjnych, aczkolwiek jeszcze nie miałam przyjemności przetestowania tego typu onsenów. Zawsze przed zanurzeniem się w ofuro trzeba się umyć i dokładnie opłukać. Gorąca woda ma na celu rozgrzanie ciała i zrelaksowanie się po ciężkim dniu.


Oczywiście jeśli jest się bardzo nieśmiałym można zarezerwować prywatną kąpiel w gorących źródłach. Jest to z reguły jedno małe pomieszczenie z dużą wanną (ofuro). Cena nie jest przesadnie wysoka, myślę że zamyka się maksymalnie w pięciu tysiącach jenów za określony czas trwania kąpieli. W moim hotelu koszt rezerwacji takiego pomieszczenia wynosi dwa tysiące dwieście jenów za pięćdziesiąt minut licząc od pokoju. Z drugiej strony, jeśli nie chcecie płacić za mały pokoik z jedną wanienką a jednak chcielibyście być sami w onsenie - jest i na to sposób. Są godziny w których prawie nie ma ludzi i są to oczywiście pory posiłków. Japończycy poważnie podchodzą do jedzenia i śmiem zaryzykować twierdzenie, że w moim mniemaniu mają na tym punkcie lekkiego fioła. No bo kto normalny potrafi nawijać o jedzeniu niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę?

Dla osoby z zachodu zawsze jest to pewien szok kulturowy, gdy widzi nagość zupełnie nieznanych osób i gdy musi się wśród nich rozebrać. Jest to niekomfortowe szczególnie wśród tej samej płci. My kobiety podświadomie oceniamy się nawzajem. Każdy z nas ma też swoje kompleksy. Jednak, gdy wchodzi się już między wrony ...

Pomimo kilku nadprogramowych kilogramów czułam się dobrze. Stres i wstyd towarzyszący obnażeniu się zniknął po niemal pięciu minutach, bo nikt zupełnie nie zwracał na mnie uwagi. To znaczy, na pewno zwracałam uwagę z samego faktu, że byłam jedyną nie-Azjatką wśród Azjatek, ale nie krępowało mnie tak jak myślałam, że będzie krępować. To było takie naturalne. I wciąż jest. Kobiety młode, stare, w średnim wieku. Ciało to tylko ciało. To doświadczenie wiele mnie nauczyło i pozwoliło spojrzeć ponad defekty, które przecież są w każdym z nas.


Rotenburo, gorące źródła na świeżym powietrzu, również z reguły dzielą się na męskie i żeńskie. Jedne od drugich zwykle dzieli drewniana ściana, a Japończycy nie bez powodu znani są z podglądania kobiet w kąpieli. Jak to się ma w rzeczywistości? Różnie. Osobiście miałam jedną taką zabawną sytuację, gdy byłam sama zanurzona w wodzie na zewnątrz i nagle wyskoczył mi przed oczami zza ściany jakiś na oko dwudziestoparolatek. Oczywiście nagi. Nie jestem pewna kto był bardziej zaskoczony - ja czy on, ale nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć już go nie było. Zastanawiała mnie jedna rzecz - musiał być bardzo zdesperowany żeby zobaczyć co było po drugiej stronie ściany, bowiem rotenburo w którym byłam znajdowało się na bardzo wysokiej skarpie i żeby wyjrzeć zza drewnianego ogrodzenia trzeba było przejść nad tą stromą skarpą - a ona miała z dobrych kilkaset metrów. Z jednej strony szanuję za odwagę i determinację, z drugiej było mi żal chłopaka. Był to czas kolacji więc pewnie podobnie jak ja myślał, że po drugiej stronie nikogo nie ma, nie wyglądał na podglądacza. Miał pewnie dużo szczęścia, że trafił na mnie a nie na jakąś rozhisteryzowaną Japonkę, bo sytuacja mogłaby być dość hałaśliwa i nieprzyjemna, biorąc pod uwagę, że zapewne był w tym czasie jedną z niewielu osób korzystających z męskiego onsenu.  Nie trudno byłoby znaleźć winowajcę. Gdyby chociaż było na czym oko zaczepić to może nawet bym się ucieszyła, że miałam towarzystwo.

Gorące źródła, jak sama nazwa wskazuje, muszą się skądś ulatniać. Naturalnie ich źródło znajduje się pod ziemią. Częstym widokiem jest para wydobywająca się spod włazów kanałowych. Właśnie ta para ma bardzo specyficzny zapach, którego na szczęście nie czuć w onsenach, bardzo dławiący i siarkowaty. W drodze do pracy muszę przejść przez dwa takie miejsca i za każdym razem wstrzymuję oddech. Jest to jeden z najbardziej nieprzyjemnych zapachów jakie poznałam.

Prawie tak nieprzyjemny jak sytuacja, w której człowiek wrócił z pracy po dwunastogodzinnej zmianie nocnej, położył się wykończony do łóżka o siódmej rano i, gdy w końcu udało się mu zasnąć, sąsiad z góry postanowił nieudolnie przewiercić się do piekła, a akompaniował mu w tym jakiś sympatyczny dziadek co to na zewnątrz zaczął kosić trawę wydając przy tym dźwięki przypominające drapanie pazurami po tablicy. Taki bardzo właśnie jest to nieprzyjemny zapach.

Także na dzisiaj to koniec historii. Czy to znaczy, że od teraz będę bardziej systematyczna w pisaniu? Szanse są niewielkie, ale zawsze.

Starszy post Strona główna

0 komentarze: