Przygody na japońskim zadupiu część II (sprawy organizacyjne)

By | października 23, 2019 Leave a Comment
Witam serdecznie!


Z racji tego, że niedawno zaczęłam pracę to ponad tydzień nie miałam czasu, żeby napisać. Właśnie minęły dwa tygodnie mojego życia na Hokkaido. Pierwszy tydzień spędziłam na przyzwyczajaniu się do miasta. Wędrowałam po okolicy, znalazłam drogę do najbliższego sklepu spożywczego i do kilku dalszych, odkryłam że w sąsiedztwie jest poczta oraz dwa przystanki autobusowe - jeden do Noboribetsu, gdzie znajdują się jedne z najsławniejszych gorących źródeł na Hokkaido i osławiona Piekielna Dolina, z jap. 地獄谷 (jigokudani),  i jeden do centrum miasta Shiraoi. Tutaj też należy się pewne sprostowanie. Miasto Shiraoi dzieli się na cztery rejony i, począwszy od najdalszego, są to: rejon Kojohama (w skład którego wchodzi również obszar Takeura), rejon Kitayoshihara, rejon Hagino&Ishiyama oraz ostatni, główny, to znane już wam z nazwy Shiraoi. Naturalnie, moje mieszkanie i praca znajdują się na najdalszym możliwym miejskim zadupiu, czyli w Kojohamie. Niewątpliwym plusem z kolei jest to, że Noboribetsu jest oddalone ode mnie jedynie 16 minut jazdy autobusem podczas gdy do samego centrum Shiraoi jedzie się ponad 40 minut. Ewentualnie można zrobić sobie dłuższy spacer - pieszo do miasta jest tylko trochę ponad 3 godziny w jedną stronę. W sąsiedztwie nie zabrakło też stacji kolejowej - Muroran Line jest jedną z linii kolejowych Hokkaido i dojeżdża niemal wszędzie.

PIERWSZY DZIEŃ NA ZADUPIU I TYDZIEŃ WOLNEGO

 

Gdy w dniu przyjazdu odwieziono mnie do akademika, umówiłam się z szefem, że następnego dnia w południe przyjdę do hotelu załatwić wszystkie formalności związane z zakwaterowaniem i rozpoczęciem pracy. Wstałam rano i ruszyłam na pierwszą przygodę w poszukiwaniu jedzenia. Od  wieczora nic nie jadłam i mój żołądek kategorycznie domagał się swojej porcji kalorii. Fizjologii nie oszukasz a piramida potrzeb jasno pokazuje, że bez snu, jedzenia i wypróżniania się daleko w życiu nie zajdziesz. Znalezienie pożywienia na takim zadupiu nie było ani łatwe, ani tak oczywiste jakby się wydawało. W momencie przyjazdu do miasta było ciemno i spałam na stojąco a z okolicy kojarzyłam tylko hotel i akademik. Wyszłam więc rano z mieszkania i skierowałam się w jedynym kierunku, który pamiętałam z wczorajszej jazdy samochodem. Warto wspomnieć, że ja i moja orientacja w terenie w skali -3/10 zadziałała błyskawicznie i od razu się zgubiłam. Skręciłam w uliczkę inną niż powinnam. Wszędzie były ryby. Surowe. Świeżo złowione. Pomyślałam, że w ostateczności jak nie znajdę sklepu to podwędzenie surowej ryby jest pewną całkiem niezłą alternatywą. Ostatecznie gdzieś skręciłam raz i  drugi i jakoś wyszłam na główną drogę. Z daleka widać było hotel, więc ruszyłam w jego stronę myśląc sobie, że do cholery jasnej musi tutaj być przecież jakiś sklep. Znalazłam. Wyglądał jak nieco większa buda dla psa a przed nią na małym drewnianym stoliku leżały poukładane ryby bez łbów. Milutko. Decyzję o wejściu podjęłam w momencie, gdy z mojego brzucha wydobyło się burczenie, którego nigdy wcześniej nie miałam okazji usłyszeć. Ten odgłos był złowieszczy i nie wróżył nic dobrego. Przywitałam się z podstarzałą babuleńką i raźnym krokiem jakbym była tu stałym klientem zaczęłam krążyć wokół jedynych trzech regałów, które stały w sklepie. Wiecie o czym mowa - mina znawcy, pełny luz, wiem co robię. W rzeczywistości jedynym co wiedziałam było to, że moje oczy nie widzą nic co nadaje się do jedzenia. Aż w końcu znalazłam. Kubek z curry. Stał na półce jedyny i samotny, czekając właśnie na mnie. Pochwyciłam go w ramiona z miną świadczącą o tym, że to właśnie po ten produkt zawitałam do tego sklepu. Wróciłam więc do lady, zapłaciłam i niemal biegiem rzuciłam się w kierunku mieszkania, po drodze zastanawiając się czy w ogóle mam tam w kuchni jakieś naczynia, w których mogłabym zagotować wodę. Znalazłam garnek. Garnki to coś za co powinniśmy być wdzięczni cywilizacji. Tak, więc punkt pierwszy dnia zaliczony - jedzenie zdobyte. Pierwszy quest wykonany. Nic nigdy mnie tak nie uszczęśliwiło jak to curry. Ani w dniu gdy dostałam się na japonistykę, ani w dniu gdy przyjechałam do Japonii nie byłam tak szczęśliwa jak podczas wsiorbywania ostatniej nitki makaronu z pudełka. Powiem wam szczerze i bez sarkazmu - to był najlepszy pierwszy posiłek jaki miałam zaszczyt zjeść w tym kraju. Każdy posiłek z potrzeby zaspokojenia głodu jest dużo smaczniejszy niż taki jedzony dla przyjemności. Zapamiętajcie tę lekcję.


W końcu dotarłam do hotelu, przeszłam przez hol do biura i zostałam obszczekana przez dwa  białe kudłate owczarki podhalańskie. Przy pacnięcia po puszystych białych łbach i nastała cisza. Przedstawiłam się i przez większość czasu słuchałam co do mnie mówiono. Mówiono dużo i szybko. Zrozumiałam m.in. to, że dostanę hotelowy uniform. Przymierzyłam rozmiar M. Osobiście uważałam, że leży na mnie idealnie, ale kobieta pełniąca funkcję czegoś na kształt sekretarki stwierdziła, że mam za duży biust i dostałam koszulę w rozmiarze L, ale spodnie to już o numer mniejsze. Do dzisiaj nie mogę jej darować tej L-ki. Poczułam się grubo. Przy okazji zaznaczę też że ze swoimi 156 cm wzrostu wciąż jestem jedną z najniższych osób wśród współpracowników. Nie wliczając kobiet w wieku 50+, bo tylko one wydają się być ode mnie niższe.

Ustaliliśmy godziny mojej pracy i dzień od którego zacznę. Przychodzę do pomocy w restauracji na śniadania od 7:30 do 10 a potem na obiadokolację od 16 do 21:30. Łącznie 8 godzin 4 dni w tygodniu. Zaczynałam od 16 października. Data rozpoczęcia pracy była totalnym nieporozumieniem wynikającym z bariery językowej. Szef zapytał się mnie od kiedy mogę zacząć a ja zrozumiałam to tak jakby się pytał od której godziny mogę dzisiaj przyjść do pracy. Powiedziałam, że od 16-nastej.  Pytanie które mi zadał po japońsku było niedoprecyzowane i mogło znaczyć i jedno, i drugie zależnie od tego co kto miał właśnie na myśli. Nie mniej jednak pamiętam, że wyraźnie powiedziałam że chodzi o GODZINĘ a nie o DZIEŃ. Teraz i tak nie ma to znaczenia. Stało się nawet dobrze. Miałam prawie tydzień wolnego przed rozpoczęciem pracy i był to czas na przyzwyczajenie się do nowej sytuacji. Miałam wiele planów na spędzenie tego tygodnia. Miałam się uczyć, powtarzać japoński itp. Skończyło się na tym, że od rana do późnej nocy siedziałam na netlixie, oglądając 3 ostatnie sezony Kochanych Kłopotów i głęboko przeżywając się że Lorelai jest na tyle głupia że wciąż nie może dogadać się z Lukiem. Problemy życia codziennego. Nie byłam dumna z marnowania czasu na takie pierdoły, ale z pewnością odpoczęłam psychicznie.

Spacer wzdłuż oceanu, 5 minut pieszo od akademika.

Wracając jednak do tematu. Miałam kilka formalności związanych z mieszkaniem w Japonii, którymi trzeba było się zająć. Znalazłam zatrudnienie w hotelu nie polegając na żadnych stronach pośredniczących w szukaniu pracy, a bezpośrednio zwracając się do konkretnego pracodawcy z zapytaniem czy przyjmie mnie na pół etatu. Hotel, w którym pracuję nigdy nie zatrudniał obcokrajowców i nigdy wcześniej nie słyszeli o wizie working holiday, więc od samego początku zarówno ja jak i mój pracodawca byliśmy zieleni w tym co trzeba załatwić. A formalności było kilka: założenie konta w japońskim banku, załatwienie japońskiego numeru telefonu, zameldowanie się w urzędzie miasta itp. Okazało się, że na założenie konta bankowego muszę poczekać około miesiąca. Co do numeru telefonu i zameldowania to umówiłam się z żoną właściciela hotelu i pojechaliśmy jej samochodem do centrum miasta. Przy okazji mieliśmy zaliczyć większe zakupy. 

Żona właściciela hotelu jest urocza i przekonana. Pochodzi z Osaki, mieszka na Hokkaido już 9 lat. Nie lubi dzieci, ale kocha psy i jest oddaną fanką japońskich boysbandów z Arashi na czele. Ma ich wszystkie płyty. Do tego uwielbia rozmawiać. Jest chyba najbardziej rozmowną osobą, jaką tutaj poznałam. Całą drogę męczyła mnie pytaniami o wszystko, począwszy od tego dlaczego chciałam tu przyjechać po to czy mam chłopaka i na co choruje mój kot.


Zapisanie się w urzędzie miasta trwało ledwie 5 minut. Dostałam do wypełnienia dokument w języku japońskim i po jego wypełnieniu zwrócono mi moją kartę pobytu z wpisanym miejscem zameldowania. Punkt zaliczony. Jedziemy dalej. Następnym przystankiem było załatwienie karty SIM. Okazało się to wcale nie takie łatwe jakby się wydawało. Pracownicy hotelu nie bardzo wiedzieli gdzie kupuje się karty SIM (ja tym bardziej nie wiedziałam), więc wysnuto wniosek, że trzeba jechać do sklepu z telefonami. Tam z kolei stwierdzili, że nie mają na sprzedaż kart SIM i skierowali nas do salonu sieci komórkowej Y!mobile, gdzie musiałabym podpisać umowę. Obsługa tam powitała nas miło, dostałam herbatkę i młoda Japonka zaczęła tłumaczyć mi jakie to oni mają fenomenalne oferty itp. Z tego co mówiła rozumiałam tak 65% treści, więc zadawałam dużo głupich pytań. Ostatecznie mój mózg dostał za dużo informacji na raz i zmęczona myśleniem mówię jej, że ja potrzebuję tej karty z internetem tylko na rok, bo będę podróżować i muszę mieć dostęp do map na google i w ogóle to chcę możliwie jak najtańszą opcję. Pokiwała głową i przeszła do tego czy chcę dokupić ubezpieczenie. Nie, dziękuję. Dogadaliśmy się. Wszystko było prawie gotowe, tyle że powstał pierwszy poważny problem. Musiałam podać numer karty kredytowej. Dokładnie tej, którą będę miała za miesiąc jak szefostwo założy mi konto w banku. No trudno, wróciliśmy z niczym. Jako, że byliśmy w Shiraoi to podjechaliśmy do centrum handlowego coś zjeść i zrobić zakupy. Obiad stawiała żona właściciela. Zamówiliśmy zestaw obiadowy z karage i takoyaki. Karage jak to kurczak smażony w głębokim oleju - był przepyszny. Natomiast pierwsze moje zetknięcie się z takoyaki było hmm... dziwnym doświadczeniem. Dla niewtajemniczonych takoyaki to kulki z ciasta i ośmiornicy z różnymi dodatkami. Nie wiedzieć czemu zawsze myślałam, że chodziło o pastę z ośmiornicy, więc byłam podekscytowana, bo kiedyś w Polsce miałam z taką pastą miłe wspomnienia. Tutaj niestety moja ekscytacja nieco osłabła. Zjadłam pierwszą kulkę i smak był taki jakiś 5/10. Wzięłam więc następną, a że złapałam ją jakoś tak niefortunnie to ciasto się przerwało i ze środka wypadła macka. Najprawdziwsza macka ośmiornicy. Miała 4 przyssawki. Nagle poczułam się zbyt pełna żeby jeść dalej. Takoyaki chyba nie zostanie daniem, za którym będę przesadnie szaleć. 


Ostatecznie w końcu po zakupach wróciliśmy do akademika i każdy poszedł w swoją stronę. Jeśli już jesteśmy przy akademiku to wspomnę jak to tutaj wygląda z mieszkaniem. Przy szukaniu pracy w Japonii moim jedynym warunkiem była gwarancja zakwaterowania - nie chciało mi się bawić w szukanie pokoju do wynajęcia, podpisywanie umów itp. Nie miałam też pieniędzy na wpłacenie kaucji na mieszkanie, z jap. 敷金 (shikikin). Kaucja jest zawsze wpłacana jednorazowo i zwrotna przy zakończeniu umowy wynajmu - wynosi równowartość od dwóch do trzech miesięcy opłat za użytkowanie przestrzeni mieszkalnej. Szczęściem okazało się, że hotel, w którym pracuje posiada akademik pracowniczy. Będąc jeszcze w Polsce zastanawiałam się jak będę tu mieszkać. Akademiki do tej pory kojarzyły mi się z tymi studenckimi, czyli toaleta i kuchnia na piętro. Nasze  mieszkanie pracownicze z kolei jest niewielkim 3 piętrowym blokiem z osobnymi kawalerkami. Mieszkam na pierwszym piętrze. Na moje małe mieszkanie składa się niewielki pokój z aneksem kuchennym, łazienka, toaleta, mały korytarzyk i genkan (tradycyjny japoński przedsionek, gdzie zostawia się buty). Mam wszystko co potrzebne do przetrwania - lodówkę, kuchenkę elektryczną, mikrofalówkę, telewizor a nawet pralkę! Pralka i telewizor są hitem. TV odbiera tylko 5-6 japońskich programów lokalnych, głównie NHK z Sapporo, gdzie przeważają wiadomości i programy rozrywkowe. Pierwsze dni więc upłynęły mi na wiadomościach odnośnie tajfunu i szkodach jakie wyrządził. Z pokoju mogę przejść na sporych rozmiarów balkon, a widok z niego mam przedni - na zarośnięte chwastami pordzewiałe dachy garażów. W sąsiedztwie znajduje się przetwórnia ryb, domki jednorodzinne i szkołę podstawową, skąd dzieciaki na mój widok uciekają. Ostatnio całkiem niechcący przestraszyłam też japońską staruszkę. Wracałam ze spaceru i tak się złożyło, że szłam kilka kroków za nią. Biedna co chwilę obracała się i patrzyła na mnie, szybko przebierając krótkimi nóżkami. Jakbym co najmniej była gwałcicielem. Jej strach osiągnął apogeum w momencie kiedy przeszłam za nią przez pasy na drugą stronę ulicy. Gdy to zobaczyła niemal zaczęła biec co chwilę się na mnie oglądając. A ja tylko do sklepu chciałam wejść. Już nie wspominając, że mieszkam po tej stronie ulicy. No i bez przesady, nie jestem taka straszna. Wydaje mi się, że całkiem sympatyczny ze mnie ziemniaczek. Ale później był też miły aspekt wycieczki. Wracając do akademika zaczepił mnie staruszek. Chodząc pomagał sobie dwoma kijami. Nie taki profesjonalnymi kijkami do chodzenia, a takimi dwoma gałęziami wyciągniętymi z rowu po sztormie. Zaczął coś do mnie mówić, więc zdjęłam słuchawki i poprosiłam żeby powtórzył. A on do mnie z tekstem czy nie potrzebuję jednego kija bo widzi, że ja tak tutaj chodzę a z tymi kijami jest łatwiej i w ogóle że on może mi dać jeden. Naprawdę niemal się wzruszyłam, że chciał mi ofiarować tego badyla, ale grzecznie podziękowałam mówiąc, że mieszkam niedaleko. Uśmiechnął się więc i prosił żebym na siebie uważała, bo tajfun się zbliża i bardzo wieje. Przemiły był ten człowiek. Ta babka wcześniej była jakaś przewrażliwiona.

Godzina 16, droga do pracy na popołudniową zmianę.

Tydzień nic nie robienia minął w oka mgnieniu. Spałam do południa, wychodziłam do sklepu, robiłam zakupy, spacerowałam poznając okolice, oglądałam serial, rozmawiałam z rodziną i przyjaciółmi. Podsumowując: miasteczko pachnie słoną wodą i świeżymi rybami, a widoki są niepowtarzalne zarówno w dzień, jak i w nocy. Nigdzie piękniej nie widać tak rozgwieżdżonego nieba jak tutaj. Czas biegnie leniwie i powolnie. Zamiast zgiełku dużego miasta, trąbienia samochodów i krzyku ludzi jedynym co da się tutaj usłyszeć jest szum fal i śpiew ptaków. No i darcie się kruków. Zaraz po tych mewopodobnych szkodnikach, których odgłosów nie da się porównać z niczym innym niż drapaniem paznokciami po szkolnej tablicy, to krucze krakanie potrafi naprawdę zmęczyć.

W końcu nastał dzień, na którego myśl zaczynałam się stresować. Mój pierwszy dzień w pracy. O moich przeżyciach z nim związanych, nowych znajomościach i fizycznym zmęczeniu napiszę w kolejnym poście, więc do zobaczenia następnym razem! 
Nowszy post Starszy post Strona główna

0 komentarze: